
Odznaka idealnej ofiary narcyzmu
Ostatnio przypomniałam sobie obóz harcerski, na którym byłam w
dzieciństwie. Miałam 13, może 14 lat. ZHP, obóz przytulony do
leśniczówki. Namioty, kuchnia polowa i kopanie latryny. Okazja do dobrej
zabawy i nauczenia się wielu ciekawych umiejętności, z której niewiele
wyszło. Przynajmniej dla grupki najstarszych dziewczyn, do której
należałam – dla nas to był obóz pracy.
Było nas 7 i
stanowiłyśmy najstarszy zastęp. Poza nami było kilka zastępów młodszych
dziewczynek. Mamusie dwóch z nich dowodziły obozem. Obok obóz ZHR,
czasem uczestniczyliśmy we wspólnych zabawach i miałyśmy możliwość
obserwowania różnicy w dowodzeniu i podejściu obu drużyn.
Taki
klasyczny obóz harcerski to kupa pracy. Z początku miało to posmak
przygody – stawianie namiotów, robienie mebli z gałęzi itp. Później
codzienność to powtarzające się dyżury w kuchni, naprawianie sprzętu
obozowego, strzeżenie obozu nocą itp.. Jeśli rozkłada się to na
wszystkich obozowiczów, w miarę ich możliwości, to nie ma problemu. Ma
nawet wiele zalet – nauka obowiązkowości, poczucie satysfakcji, że robi
się coś dla dobra ogółu. Problem gdy większość zadań zostanie zrzucona
na małą grupkę osób, w tym przypadku najstarszy zastęp. Bez opcji
negocjacji, drużynowa autorytarnie narzucała z dnia na dzień coraz
większe obciążenie, bardziej występując w roli matki marudzących małych
dzieci, niż osoby odpowiedzialnej za cały obóz.
Nie było
dyskusji czy na pewno potrzebne są całonocne patrole, skoro brakuje
osób, które mogłyby je pełnić zachowując jakieś minimum snu. Coś takiego
jak indywidualne potrzeby starszych harcerek zupełnie nie było brane
pod uwagę. Z dnia na dzień okazywało się, że coraz mniej mamy czasu na
uczestniczeniu w organizowanych przez sąsiedni obóz zabawach terenowych.
Niczym kopciuszek wybierający się na bal, wpierw musiałyśmy uporać się
z obowiązkami, które kończyłyśmy po zmroku, gdy już na szukanie czegoś
po lesie było za późno.
Harcerki z obozu obok uczyły się
technik przetrwania i zdobywały osiągnięcia z tym związane. My
słuchałyśmy w kółko te same gawędy o bohaterskich Powstańcach i chwale
dawnych królów. Mniej lub bardziej otwarcie wpajano nam brak wartości
naszego życia, konieczność poświęcenia dla „większej sprawy”. Powodem do
dumy miało być rezygnowanie z własnych potrzeb, jedzenie starych leków,
bo po co mają się marnować, obsługiwanie weteranów (na wyprawie do
Wa-wy z okazji rocznicy Powstania) przy 35 stopniowym upale na 1 kubku
gorzkiej herbaty z rana i szklance kompotu w porze obiadowej. Z zakazem
kupowania sobie napojów „bo nie wszystkich stać i byłoby im przykro”.
Dwa dni przed zakończeniem obozu miałyśmy dosyć. Gdy kolejny raz
usłyszałyśmy, że dziewczynki się boją i mamy przejąć ich nocny patrol,
stwierdziłyśmy, że jesteśmy nieprzytomne ze zmęczenia i MUSIMY się
wyspać. Padłyśmy na prycze i spałyśmy do południa.
Oburzeniu nie były końca.
Usłyszałyśmy jak bardzo wszystkich rozczarowałyśmy. Jak to druhny
chciały nam dać na koniec jakąś odznakę, ale skoro pokazałyśmy jakie
jesteśmy leniwe/nieodpowiedzialne itp. to NIC nie dostaniemy. Za te 2,5
tygodnia zapierdalania jak mały robocik nie usłyszałyśmy nawet głupiego
„dziękuję”. Żadnego „przepraszamy, że tyle Wam przywaliłyśmy roboty”.
To my zawiodłyśmy zaufanie i nic nam się nie należy. Rozliczono nas z
nigdy nie sformułowanej umowy o całkowitym oddaniu dla obozu, jakbyśmy
się na nią świadomie zgodziły.
Jest takie powiedzenie:
bohaterowie są potrzebni tam gdzie zabrakło profesjonalistów. Obóz był
źle pomyślany, źle zarządzany. Dowodzące nie nadawały się do tego
zupełnie. Hierarchiczność struktury i mentalności uniemożliwiła rozmowy,
negocjacje i szukania akceptowalnych dla wszystkich rozwiązań. Całość
obciążeń i konsekwencje zaniedbań zostały zrzucone na tych, którzy
chcieli udowodnić swoją wartość, którym zależało. W efekcie wymagano od
nas więcej niż powinni. Wszak nasze wakacje kosztowały dokładnie tyle
samo co dla młodszych dzieci, ale my znacznie mniej wypoczęłyśmy. Nie
tak nam reklamowano ten obóz.
Wtedy nie miałam nikogo
dorosłego, który by ze mną o tym porozmawiał. Pomógł wyciągnąć
odpowiednie wnioski. Niby wiedziałam, że to było ponad nasze siły, ale
jednak miałam poczucie winy, że jeszcze trochę i zostałybyśmy
uhonorowane. Chciałam być święta, powyżej wszelkiej krytyki. Wtedy
wierzyłam, że tak udowodniłabym swoją wartość.
Przypomniało mi
się to w kontekście narcystycznych manipulacji. Możliwe, że nigdy nie
dostałybyśmy żadnej odznaki, a nawet jeśli to byłaby to „odznaka
frajera” – coś niewartego włożonego wysiłku. Nigdy nie dano nam
możliwości poznania panujących zasad, wymagań, kosztów i ewentualnych
nagród. Nie było momentu decyzji czy my się na taki układ zgadzamy,
zostały one podjęte za nas. Nie było pozwolenia na naszą frustrację,
niezadowolenie. Uznania włożonego wysiłku. Owszem, wtedy byłyśmy
dziećmi, jednak dokładnie to samo robią narcyzi dorosłym partnerkom.
Narzucają wysokie wymagania, na co dzień tylko krytykując jakby ich
oczekiwania oznaczały, że mają prawo rozliczać z umowy, której treść
tylko oni znają, bez jakiegokolwiek docenienia czy pytania o uczucia i
potrzeby innych. One się nie liczą, wpierw musimy udowodnić, że
zasłużyłyśmy. Każda granica postawiona ze zmęczenia lub zwykłej chęci
zadbania o siebie zostaje nazwana egoizmem, lenistwem. Staje się
pretekstem by wyzerować poziom zasłużenia na docenienie, trzeba zaczynać
od zera. Poświęcając się jeszcze bardziej, dostając jeszcze mniej.
Gdy brakuje sił narcyz macha marchewką przed nosem – jeszcze trochę się
postaraj, już zaraz będzie nagroda. Ale ona nigdy nie przychodzi. Gdy
przeskakujesz poprzeczkę okazuje się, że ona jest wyżej. Bo o to chodzi
byśmy nigdy jej nie przeskoczyli, ale byśmy cały czas próbowali. Gdyby
nam się udało, trzeba by uznać naszą wartość. Uznać nasze potrzeby za
równie ważne i uprawnione. Dać nam nagrodę i pozwolić na zasłużony
odpoczynek. Ale narcyz nigdy nie daje, on chce tylko brać. Inni mają
spełniać nierealne, czasem absurdalne normy, z których jego samego nikt
nie rozlicza (albo w jego przypadku są wręcz rodzajem ograniczenia
przerobionego na cnotę). Zawsze będzie coś nie tak. Nie ważne, że
przyniesiesz co chcą w zębach, przecież jeszcze mógłbyś zrobić to
skacząc na jednej nodze.
Gdyby od początku powiedzieli jak
będzie wyglądała sytuacja, jak niekorzystny dla nas jest to układ, to
każdy by uciekł. Dlatego co innego się deklaruje, co innego robi.
Podgrzewa wodę stopniowo, dorzuca obowiązków, przekracza kolejnie
granice – ale przecież „to nic”, „nie będę robić problemu z takiej
pierdoły”. I tak kawałek po kawałku, wtedy żaba się nie zorientuje aż
będzie za późno i ugotuje się żywcem. Uświadomi, że straciła czas, siły,
nerwy, pieniądze itp. i w zamian nie jest traktowana nawet jak
człowiek. Jest tylko przedmiotem, który ma służyć, pozwalać narcyzowi
żyć wygodnie, nie konfrontować się z tym co boli. Pasować do założeń, do
wymyślonego obrazka. Wręcz go podtrzymywać. Gadanie o wartościach, przy
braku elementarnej przyzwoitości.
Wiele osób ma w swojej
przeszłości różnego rodzaju zdrady i rozczarowania, przez które nie
przeszli świadomie, mogąc wtedy tylko je przetrwać. Nawet po latach
warto z pozycji wewnętrznego wspierającego rodzica nadrobić zaległości i
porozmawiać z wewnętrznym dzieckiem. Uprawomocnić jego uczucia i
potrzeby. Pomóc być może po raz pierwszy świadomie przeżyć to co wtedy
czuło i zamknąć to za sobą.

